Pstryk
"Zawsze podąrzaj za mażeniami" – tatuaż z motto życiowym Z, jego resceta szczęścia oplatająca nadgarstek u nasady dłoni, to dzieło pana Fiołka. Pan Fiołek miał fach w ręku do kotwic z łańcuchem, serc przebitych strzałą albo fontann szczęścia, z czego słynął w całym miasteczku i daleko poza jego granicami. Tu ściągali zakochani ciężko albo lekko lub szpanerzy, żeby pan Fiołek, jak to mówiono, dziabnął im tu i tam wymarzony znak, najlepiej na klatce piersiowej lub bicepsie.
Do pisania jednak pan Fiołek głowy nie miał ani ochoty, bo unikał kłopotów. Raz jeden piękny napis „kocham Cię Basiu” dziabnął właśnie niejakiemu Stefanowi pod linią majtek, podgoliwszy nieco klienta na zabój zakochanego w rzeczonej i bardzo wyzwolonej Barbarze. Dziewczyna szybko porzuciła prowincjonalnego lowelasa, ale napis pozostał.
Późniejsza żona Stefana nie była kobietą wyzwoloną w najmniejszym stopniu i nie oglądała nagiego męża, kochali się prokreacyjnie i rekreacyjnie zawsze przy zgaszonym świetle. Po kilku latach jeszcze wciąż młody małżonek trafił do szpitala na operację wycięcia wyrostka. Troskliwa Maria, jeszcze nieprzytomnemu Stefanowi, chciała chociaż naciągnąć majtki, żeby tak goły pod prześcieradłem nie leżał, bo nakrycie spadnie i będzie kompromitacja. Więc mu wciąga te majtki, ale tym razem patrzy, żeby nie poruszyć opatrunku po operacji. Napis spod ręki pana Fiołka zawsze miał tę moc atramentu, że dlatego był mistrzem i cieszył się zasłużoną renomą. „Kocham Cię Basiu” uderzyło więc Marię w niewinne oczy całą swą brutalnością starannych zawijasów intymnego wyznania. Nie czekając wyrżnęła Stefana w twarz, z jednej i drugiej strony. Rękę miała wyrobioną przez ciężką pracę, zatem pacjent natychmiast zapomniał o narkozie. Płacz i krzyki ściągnęły pielęgniarki, wstrząśniętą Marysię odciągnięto od łóżka męża, a on sam dopiero po tygodniu doczłapał jakoś do pana Fiołka i z twarzą zbolałą, oczami spaniela poprosił o interwencję, bo rozwód wisiał na włosku, jak siekiera nad szyją kury przed niedzielą.
Mistrzostwo pana Fiołka polegało też na tym, że nakłuwał głęboko, by jego atramentowe dzieła były trwałe, niemal wieczne, więc Basię zatarto wypełnieniem, a za nim pojawił się wpis „żono Mario”. Po kontroli i wielokrotnej spowiedzi głowa Stefana ocalała, podobnie jak małżeństwo, za to pan Fiołek przyrzekł sobie napisów nie wykonywać. Zresztą zawsze bardziej pociągały go starannie wykonane serca czy kotwice z dumą prezentowane przez wdzięcznych klientów. Zwłaszcza latem uliczki miasteczka wypełnione były nosicielami widocznych prac pana Fiołka.
Ale z Z sprawa była inna, bo też artysta, a poza tym z takiego wpisu rozwodów nie będzie, wykoncypował mistrz i dziabnął eleganckie, czytelne motto. Niewiele czytał, niewiele pisał w życiu, a lekko zmęczony klient na fotelu co chwilę przysypiał, więc dzieło powstało szybko i cieszyło oko wyrazistością.
O czym innym pomyślał Z, kiedy je zobaczył i nie płacąc wybiegł z Fiołkowej pracowni, raniąc pana Fiołka grubym słowem.
Tarł długo pumeksem świeżą ranę, polewał specyfikami a nawet wódką, lecz niewiele to dało. Niezniszczalność prac pana Fiołka uzyskała kolejne potwierdzenie. Z, esteta wrażliwy na słowo pisane, długo wstydził się własnej tatuażowej słabości, ale w końcu uznał ją za niebanalny element swojego równie niebanalnego życia i nawet dziś, po wielu latach, wyblakły trochę i rozmyty napis jest tym na wieki przypisanym mu talizmanem szczęścia, pasji i oryginalności. Za to pan Fiołek z nieba patrzy, kiwa głową i wie, że ten facet za „mażeniami podąrzył”.
Życie Z zawsze było pełne dążeń i marzeń.
Pierwsza rosa unosiła się nad łąkami przy niewielkiej i leniwie płynącej rzeczułce. Choć słońce jeszcze nie zaszło do końca, to czuć już było miły chłód po kolejnym upalnym dniu. Ale nad rzeczką było jeszcze parno, wilgotno. Z zarośli rozlegało się pierwsze kumkanie żab, jakiś wędkarz w gumiakach z kurtką pod pachą przedzierał się do małej tamy przy moście kolejowym, gdzie najlepiej brały płotki, karasie czy coś większego, zwłaszcza jeśli się od kilku dni sypało przynętę.
Leniwie posapując, w kłębach pary i dymu przejechała czarna lokomotywa z czerwonymi obmalowaniami, ciągnąc kilka wagonów z ludźmi przeważnie wracającymi z pracy.
Nawet psu po gorącym dniu nie chciało się szczekać głośno i wyraziście, więc zza płotu domostwa tylko mruknął na wędkarza.
Wszystko odbywało się sennie i powoli tego dnia, jak i większości innych w roku…
- Zeeetttt, ty cholero, gdzie ty jesteś!!! – przerwał monotonię kobiecy głos jak dzwon, aktywizując psa do szczekania, a wędkarz aż przysiadł w popłochu.
Natychmiast poruszyły się wysokie trawy na skraju rzeczki, a z nich wychyliła się ledwie widoczna głowa chłopca.
Wielkimi jak na jego posturę susami szybko dotarł do ścieżki. Biegł jakby się paliło. Niewysoki, szczuplutki, w trampkach, krótkich spodniach i koszulce z kołnierzykiem zapinanej na guziki od góry do dołu.
Szybko pokonał dystans do jednej z niewielu kamieniczek zbudowanej blisko torów kolejowych. Kiedyś mieszkali tu kolejarze i dróżnicy z rodzinami, w jego młodości już inni ludzie. Jednopiętrowy budynek z poddaszem miał siedem niedużych mieszkań, wspólną bramę wejściową, a dalej podwórko z jednym drzewem i wieloma komórkami, w których trzymano węgiel, albo hodowano świnie i kury. Dom był szary koloru nijakiego, ale za to szyby we wszystkich oknach lśniły czystością, a na podwórku na suszące się prześcieradła i powłoczki wprost nie dało się patrzeć w słoneczny dzień, tak były bielusieńkie.
Z wbiegł od strony podwórka, przez furtkę wychodzącą na rzeczkę. Spłoszył kury dziobiące ziarno, przebiegł pod sznurami z suszącą się bielizną, huknął drzwiami wejściowymi do bramy i dostał w ucho.
- Natychmiast na górę – zakomenderowała matka, a Z w trzech susach pokonał strome schody na piętro, gdzie mieszkali.
Za nim, posapując, weszła matka, słusznie w miasteczku zwana matką Heleną. Była położną z przedwojennym i okupacyjnym stażem, osobą cenioną i szanowaną przez mieszkańców, bo albo ich przyjmowała na świat, albo pomagała ich matkom i sztorcowała pobladłych mężów.
Każdy czuł respekt przed matką Heleną, bo jak widziała pieszcząca się z sobą położnicę i krzyknęła – Przyj wreszcie! To zaraz na świecie pojawiał się zdrowy, różowy mały człowiek, a matka Helena z czułością głaskała po zapłakanej twarzy też już matkę i mówiła – widzisz, córcia, a tak to byś się z tym pieprzyła do jutra.
Ordynator z położnictwa tamtejszego szpitala tylko raz podniósł głos na matkę Helenę, potem tylko konsultował, a jeszcze później prawdziwie się zaprzyjaźnili.
Matka Z była więc kobietą stanowczą i w domu i w pracy. Dość wysoka z ładnymi czarnymi włosami i niebieskimi oczami, za to linia jej ust wyrażała jakąś zaciętość, zwłaszcza gdy układały jej się w wąską kreskę. A kiedy się uśmiechała, co było dość rzadkie, śmiała się całą sobą, szczerze i donośnie. Cztery porody i niesłychana słabość do wszelkich słodyczy uczyniły ją osobą korpulentną. To wraz z donośnym głosem tworzyło z niej osobę po prostu silną i władczą.
O czym wiedział Z i zaraz po wejściu do domu wyjął balię i nalał wiadro wody do gara ustawionego na rozbuchanej ogniem wielkiej kuchni kaflowej, zajmującej calutki lewy kąt kuchni, od ściany do drzwi. Potem potulnie usiadł z dala od rozżarzonego pieca i czekał.
Najbardziej bał się, gdy matka nie mówiła nic, tak jak teraz. Stwierdziła tylko, że ma z nim do pogadania, ale jak go będzie szorowała. – do białej kości, huncwocie – zapewniła.
Z sam się dziwił, że mimo prawie dziesięciu lat jest wciąż szorowany przez matkę, a jego siostry już nie, choć jedna była młodsza. – Bo nie – kwitowała pani Helena i wiadomo było, że koniec dyskusji.
Siedział więc Z w kąciku przy oknie i myślał, o tym co dziś widział. – Otwórzże te oczy – wrzasnęła matka mająca chyba oczy na plecach. Ale z Z nie było tak łatwo, kiedy się skupił i z zamkniętymi oczami przetwarzał obrazy dnia.
Odkąd wszyscy bliżsi i dalsi pamiętali Z taki był. Najpierw w dzień te swoje duże nie wiedzieć po kim orzechowe oczy prawie nie miały na sobie powiek. Chciwy był tego obrazu świata, łapczywy, nigdy niemający dość. Chodził i patrzył, prawie się nie odzywał. Rejestrował w mózgu napotkany świat, a potem gdy przymykał oczy odtwarzał widoki i sytuacje, układał je w całe sekwencje, albumy jak nieistniejące jeszcze foldery komputerowe.
Nocą, nim zasnął, leżąc w ciemności prawie absolutnej ciemności nie zamykając oczu dalej przesuwał te swoje obrazy dnia i jakby wyświetlał je sobie na suficie w powiększeniu.
To był jego świat.
Chłonął go i nigdy nie miał dość.
Ale dość miała matka Helena. – Już do balii – zarządziła i natychmiast chlupnęła wodą z rozmachem, aż trochę odbiło się od brzegów blaszanego naczynia kąpielowo-pralniczego i spadło na podłogę. Ale nie zwróciła na to uwagi, tylko oczami pokazała synowi, że chce go zaraz widzieć rozebranego w wodzie.
- Au, za gorąca – skrzywił się chłopiec wkładając stopę. – Nie pyskuj, zaraz ostygnie.
A chwilę potem chłopaka oblała fala gorąca i zaraz na plecach poczuł twardą, włochatą ni to gąbką, ni to ścierką, którą matka zawsze tarła mu plecy. Ale tarła tak, jakby rzeczywiście chciała go obedrzeć ze skóry i dotrzeć się do kości.
Z od dawna czuł, że to jakaś tortura dla matki i dla niego. Tarła i tarła i przeważnie zaraz potem płakała narzekając, że Bóg ją pokarał takim synem. Nieraz słyszał słowo „nienormalny” nie tylko z ust matki w odniesieniu do siebie. Jakoś nie czuł się upokorzony, ale wiedział, że dla niej było to bardzo nieprzyjemne. Kochał rodziców i siostry, jednak odkąd nabierał świadomości wiedział, że to co go pasjonuje i tak pociąga nie jest ani złe, ani nikomu nie wyrządza krzywdy. Przecież obrazy nie mogą szkodzić, skoro są – myślał młody Z.
- Synku – mówiła już czulej matka, ale tarła mu plecy zawzięcie. – Przecież śmieją się z nas, że jesteś nienormalny, chodzisz jak lunatyk, prawie nic nie mówisz – użalała się. – Wytrząsnę to z ciebie – krzyknęła targając go za ramiona. – Co dziś robiłeś cały dzień? – pytała coraz bardziej zdenerwowana.
- Pstryk – odparł grzecznie chłopak i natychmiast dostał ścierką po plecach.
- Nie dam cię zmarnować, pójdziemy do lekarzy, wyzdrowiejesz – teraz już prawie krzyczała trzymając ręce na brzegu balii ze spuszczoną głową.
Pstryk wziął się stąd, że kiedyś mały Z będąc z rodzicami w zakładzie fotograficznym pana Kła, zobaczył pierwszy raz duży i mały aparat fotograficzny. Pan Kieł uprzedził wszystkich, żeby stanęli nieruchomo na sekundę, będzie pstryk i zdjęcie zrobione.
Od tamtej pory albo chłonął sceny ruchome i nieruchome jak kamera, o czym nawet nie wiedział, albo robił swoje pstryk i kodował sobie w małej głowie konkretną scenę. Później marząc i chodząc własnymi ścieżkami udoskonalał swoje mózgowe zdjęcia. Pstryk dłuższe – więcej barw i światła, pstryk króciutkie i szybsze – obrazek zupełnie inny. Odtąd miał przyjemność i rozrywkę bawiąc się tym swoim, nieswoim wynalazkiem. Patrząc na świat na trzy sposoby, chłonął go i przetwarzał w jeszcze bardziej złożone i różnorodne obrazy.
Ale „pstryk” w domu czy szkole to zawsze bura lub wyśmianie. Wiedział Z, że im mniej razy wypowie to słowo, będzie mu łatwiej mimo, że koledzy z klasy już i tak dawno nazwali go „Pstryk”, przykładając jednocześnie kciuk do czoła i machając palcami. Matka jakimś cudem jeszcze o tym nie wiedziała – pomyślał chłopiec z ulgą.
Tymczasem otworzyły się drzwi do domu i pojawił się w nich ojciec. Majster Roland był dość wysokim mężczyzną o dość jasnych włosach i bladych tęczówkach, prawie niebieskich ale jakby wypalonych słońcem. Mężczyzna widać było, że jest silny, krzepki, barczysty. W wyglądzie miał taką twardość jak pień akacji wysmaganej i wysuszonej wiatrem, poskręcane, wyraziste wiązki mięśni i bardzo żylaste dłonie i przedramiona.
Twarz była jednak łagodna, widać, że skora do śmiechu poprzez zmarszczki wokół oczu i boków ust.
Był też mężczyzną stanowczym, nieurągającym innym, jednak potrafiącym stawiać na swoim.
Roland to jak Z już dawno się dowiedział na cześć przyjaciela jego dziadka, który kiedyś z żoną wyemigrowali do północnej Francji. Dziadek był górnikiem i tam właśnie urodził się ojciec.
Po pewnym czasie wrócili z Francji, a dziadka marzeniem było, żeby syn miał jakiś porządnych fach na ziemi a nie pod nią, więc Roland został rymarzem. Potem trafił do małego miasteczka, zakochał się w matce Helenie i otworzył zakład.
Z był dumny z taty, bo wszyscy go znali daleko poza granicami miasteczka. Przed zakładem koło rynku wciąż stały kolejki furmanek konnych, a nawet samochodów, bo rymarz zrobi i siodło, i uprząż, i damski pasek. Dzięki temu wiodło im się dobrze, a w dodatku ojciec Roland był łagodniejszy dla Zet niż matka, jednak podzielał zdanie, że z ich synem mimo wszystko jest coś nie w porządku, co Z bardzo smuciło.
Kochał ich jednak oboje, tylko z taką zadrą w sercu, którą czuł, że wciąż rośnie.
Roland pochylił się nad żoną, pocałował ją we włosy, a syna klepnął po mokrych plecach. – Hela, znowu płaczesz – spytał z troską. – Bo on znowu robi te swoje pstryk, przecież ja od tego oszaleję, od tego niby serdecznego „a z Z już lepiej”? Cholera, co myśmy zrobili, że on taki inny? – pytała ni to męża ni to balię, przy której wciąż siedziała.
Dla matki Heleny wszelka inność była podejrzana. Owszem, ludzie mają różny kolor włosów, różnie się ubierają, różnie mają w domu, ale chodzą na msze, a ich dzieci nawet trochę łobuzują, to przecież też normalne.
Natomiast jej Z i tak chciany przez ojca syn chodzi samotnie w pola albo snuje się ulicami i tylko patrzy i patrzy. To nie mieściło się w pojęciu matki Heleny i w dużej mierze też zgadzał się z nią mąż.
- Ale tato, chodzę i patrzę, nic złego nie robię – płaczliwie zaoponował syn.
- Ty, Janko Muzykant, wychodź z tej balii i do książek – zarządził ojciec.
- Przecież są wakacje – bronił się Z.
- Może i są, ale dla ciebie krótsze. Przez to, że chodzisz jak senny miałeś same tróje na cenzurce. Była u mnie pani Woźniakowa i ostrzegła, że do września masz nadrobić materiał. Obudź się wreszcie chłopcze i weź za siebie. Dopilnuję tego – powiedział i wyszedł z kuchni.
Z wytarł się i wylewał z balii małym wiaderkiem zużytą wodę.
Cały czas myśląc obrazem, robił swoje pstryk wylewanej wodzie. Za każdym razem strumień wyglądał inaczej, raz wzburzony, raz łagodny gładki, jak woda lejąca się z tamy na jego rzeczce. Ładny ten świat myślał i o wodzie, i o łące, ale nie o nauczycielce Woźniakowej, która psuje mu wakacje.
Podreptał posłusznie do swojego malutkiego pokoiku. Ze względu na rozmiary izby był tam tylko tapczan, mały stolik, półka na książki i wąska jednodrzwiowa szafa. Ale i tak mam lepiej – myślał, bo dziewczyny we trzy w jednym pokoju, a ja sam.
Rozłożył książkę i się nad nią pochylił. Lubił te chwile w swoim pokoju i w samotności. Kompletnie odcięty od świata, zawsze myślał tu swoimi obrazami, kadrami, choć nie znał jeszcze tego słowa, a wyglądając przez wąskie okno na ulicę, tworzył coraz to nowe kompozycje. Każdy dzień, ba, każda chwila wyglądała mu zawsze inaczej. Nie nudził go widok wciąż tej samej sennej uliczki małego miasteczka. Siedział, tworzył obrazy, marzył.
Po dwóch godzinach książka była otwarta na tych samych stronach.
….
Zwyczaj w domu Z był taki, że przed urodzinami każdy z domowników mówił o czym marzy i albo to znajdował w pokoju tego dnia, albo nie. Ale przeważnie marzenie się spełniało.
I tak doszło do pierwszej awantury. Z chciał wreszcie mieć aparat fotograficzny. Przez kilka lat nic się w nim nie zmieniło, ani poczucie piękna świata, ani własne pstryk, ani budowanie i odtwarzanie obrazów przed oczami. Przeczytał w bibliotece wszystkie książki o fotografii, czyli całe dwie, a jedną kupił w jedynej księgarni w miasteczku. Nauczył się wprawdzie nieco więcej rozmawiać z ludźmi, patrzeć dziewczynom w oczy i na nie, ale to było wciąż tworzenie obrazów, innych, z innymi emocjami. W szkole przestali go nazywać Pstryk z machaniem palcami, nazwali za to Czub ze stukaniem palcem w czoło.
Na lekcjach, zwłaszcza u Kędziora, zawsze pod pulpitem na kolanach miał swoją książkę o fotografii, budowie aparatów, przysłonach, ciemniach i odczynnikach. Cały świat miał na kolanach i wzrastające poczucie drogi i dążeń.
Co z tego, że Kędzior nieraz zwyzywał go od tępaków, skoro książki nie zabierał, to ważne. Inaczej w domu. Tu swój skarb miał zawsze ukryty, bo matka coraz bardziej biadoliła, ojciec marszczył czoło, a siostry jak reszta szkoły pukały palcem w czoło.
Z poprosił więc o aparat na urodziny. Mały, zwykły, w skórzanym pokrowcu na pasku, jaki widział wciąż w witrynie sklepu optyczno-fotograficznego przy rynku.
Krzyk protestu matki był już jak zawsze histeryczny, że nienormalny syn musi zająć się nauką, może wreszcie zmądrzeje. Ojciec próbował nieco łagodzić, ale szło mu niezręcznie.
- A pomijając aparat, co chciałbyś synku dostać? – spytał.
- Gówno – wyrwało się rozgoryczonemu chłopcu, a było to pierwsze grube słowo w ich raczej spokojnym językowo domu.
Pas poszedł w ruch, ojciec aż się spocił, ale rymarską ręką i pasem swojej roboty zbił chłopaka, który z płaczem wybiegł z domu. Bolało go, ale bardziej poczucie, że właśnie coś bardzo w jego życiu się zmieniło, że tu w tej ulubionej kamienicy już nigdy nie będzie zrozumiany.
A obrazy i tak się tworzyły, nabierając coraz to nowych barw, kompozycji i odcieni, w tym szarych, których było coraz więcej.
…
Młodziutki chłopak zajmował się klientami w atelier. Uzgadniał tła, czy mają siąść na ławeczce, kto stanąć, przestawił światła. Pstryk i jest. Chociaż to nie jego ulubiony pstryk.
W pierwszym pomieszczeniu od wejścia do zakładu fotograficznego beztrosko pochrapywał grubawy gość z wąsiskiem cienkim, hiszpańskim. Pan Kieł dawno temu zobaczył fotosy filmowe i postanowił mieć taki image.
Właściciel zakładu miał lepszą rękę do interesów niż fotografii, ale jedno z drugim funkcjonowało znakomicie od lat. Fotografię umiłował, choć nie ona jego, na wojnie, kiedy w samochodzie propagandowym pomagał w laboratorium przy odczynnikach. A potem sierżantowi urwało rękę, porucznik zginął i został starszy kapral Kieł z aparatem w dłoniach. Bał się niesamowicie robić tę dokumentację pod ogniem, jednak dzięki temu wzrósł jego prestiż i awansował. A w wolnych chwilach zdarzało się na tyłach wozu usiąść z jakąś miłą sanitariuszką, zaproponować zdjęcie i nie tylko. Więc wtedy już ppor. Kieł z tym czarnym wąsem uznał, że bycie fotografem to nie byle co. Powróciwszy szczęśliwie do swojego miasteczka zaskoczył wszystkich, uruchomiając pierwsze atelier, jeszcze ze sprzętem przywiezionym z wojny.
Lata mijały, nikt panu Kłowi (jak się odmieniał) konkurencji nie robił, bo pan Kieł, jak już wiadomo, rękę do interesów miał, więc konkurencję blokował w zarodku, a wszystkie chrzty, śluby i inne okazje wymagające uwiecznienia szły przez jedyny zakład.
Pozycja fotografa i rymarza nawet ze zdecydowaną żoną była tak silna, że przyjął młodego Z na pomocnika po szkole oraz w niedziele i święta.
Z chodził smutny i jeszcze bardziej zamyślony ze względu na tworzące się konflikty i różnice, lecz wiedział, że Kieł może mu tylko pomóc, choć niekoniecznie w tym, co Z najbardziej chce robić.
Młodzieniec na początku nie chciał zapłaty za swoją pracę, więc udało mu się wyprosić chyba najstarszy aparat fotograficzny świata, jaki pan Kieł miał w swoim schowku, zawsze zamkniętym starannie na klucz. Wyjednał też z pryncypałem pewną pulę papieru fotograficznego i odczynników, co już było dużym wyzwaniem, ponieważ szef zawsze miał wszystko policzone i przeliczone.
Z czuł się szczęśliwy. Wreszcie jego obrazy wyszły z głowy, mógł je tworzyć i komponować, krócej lub dłużej trzymać w odczynnikach, a potem suszyć i obwiesić nimi całą ciemnię, gdzie nieraz nocował. Był wyalienowany i wyobcowany w świecie fotografii, mówił do siebie, spisywał uwagi w coraz większej liczbie zeszytów zapisanych drobnym maczkiem.
Problemem było skąpstwo pana Kła, niewielka ilość pieniędzy w kieszeni Z, bo rodzice poza wiktem i opierunkiem odsunęli się od syna, uznając go już za kompletnie nienormalną jednostkę.
Podbierał więc Z po parę arkuszy i robił tysiące odbitek wielkości pudełka zapałek, układał je w klaserach, oglądał przez lupę, każde było dziełem sztuki jako pejzaż lub fotografia reporterska.
Aż potem pojawiły się dziewczyny. W szkole średniej, gdzie razem z Markiem, Jurkiem i paroma jeszcze chłopakami założyli klub muzyczno-dyskusyjny w piwnicach pod ratuszem. Tam Z odkrył w sobie talent do gry na gitarze, ale to fotografia zajmowała mu czas i umysł.
Modne i dobre wówczas gazety i miesięczniki na przedostatnich stronach zaczęły publikować akty artystyczne. Z w ten sposób odkrył piękno ciała, którego poza sobą samym nigdy nagiego nie widział. Zafascynował go urok dobrego aktu i ekscytująca nagość. Z pomocą przyszła Monika, koleżanka ze szkoły i z klubu, oczytana, odważna i piękna nastolatka.
- Zimno tu Z, już nie mogę – krzyknęła dziewczyna nago brodząca w rzeczce, którą Z znał jak własną kieszeń.
- Ale masz kapelusz, to zawsze mniej przez głowę ciepła ucieka – zaśmiał się Z. – Jeszcze chwilkę i będą super ujęcia.
Uśmiechnęła się i wytrzymała. Tak powstał pierwszy akt artystyczny w historii miasteczka, wywołując potężny skandal, że trzęsły się domy i ulice, a także notabl na stołku.
Z bowiem, poza pracą w studio pana Kła, robił zdjęcia na tak zwane wychodne, czyli na przyjęciach, weselach i innych uroczystościach. Nie cierpiał tych zajęć, bo to nie było jego pstryk. Ale za to dobrze płacili.
Na jednej z takich imprez wychodnych była również Monika. Zawsze miała przy sobie akt pstryknięty przez Z, z którym byli już od kilku lat parą. Ogólnie Z wykonał od tego czasu wiele aktów dziewczyn ze swojego miasteczka, to zawsze przed oczami miał ten pierwszy raz z Moniką. Ona traktowała to dokładnie w taki sam sposób. Nie wstydziła się tej fotografii i chętnie się nią chwaliła. Wiedzieli o tym chyba wszyscy w miasteczku, ale jakimś cudem umknęło to jej stryjowi, lokalnemu bardzo ważnemu notablowi.
Gdy Monika chyba po raz kolejny pokazała to zdjęcie ciotce, stryjek zerknął przez ramię, zachłysnął się czymś co akurat miał w ustach sczerwieniał i w świętym oburzeniu zakrzyknął: Monika zachowałaś się jak tania dziwka!
Z był szczupłym mężczyzną, a nawet bardzo szczupłym o łagodnych oczach dłuższych ciemnych włosach i brodzie, taki można by rzec Chrystusik. Jednak wyrżnął większego od siebie i wściekłego mężczyznę w taki sposób, że ten padł jak rażony piorunem.
Miasteczko nie widziało jeszcze takiej imprezy, krzyków, potężnej awantury i zabrania Z do policyjnego aresztu, z którego po kilku godzinach został wypuszczony. Z niechcący po raz pierwszy poczuł się jak celebryta wywołujący skandal. Całe miasteczko z Moniką i żoną notabla stanęło po stronie Z, więc sprawa rozeszła się po kościach, tylko notabl bardzo długo trząsł się na stołku ze złości.
Wtedy też powstał tatuaż „podąrzaj za mażeniami” u pana Fiołka w gabinecie.
Z podążał konsekwentnie, najczęściej pod wiatr i pod prąd, swoim nurtem za swoim własnym Pstryk.
A potem, cóż dalej?
Z na przestrzeni kilkudziesięciu lat zrealizował swoje marzenie spod powiek, ten własny pstryk. Sfotografował całe swoje miasteczko i tysiące ludzi, zachowując jego koloryt, ale swój własny, autorski sposób interpretacji i przetwarzania obrazu.
Zachował ludziom miasto, które tak bardzo się zmieniło, że tylko twórczość Z odgrzebuje je z pamięci, bo nie każdy ma taką jak on.
W domu zamiast książek na regałach miał tysiące błon fotograficznych, zdjęcia i zeszyty z notatkami. To dziedzictwo miasteczka, które dzięki jego marzeniom trwa i będzie trwać.
Każde miasteczko i miasto ma swoich Z, nie zawsze zauważonych. A warto ich widzieć, bo to ich podążanie daje nam tak wiele, rozwija, wzbogaca, tworzy nowych Z, żeby ten cykl był zachowany. W ten sposób się bezpiecznie rozwijamy i jesteśmy.
Dziękuję Ci Z.
Piotr Kaniewski
Copyright. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i udostępnianie w social mediach itd. oraz na innych nośnikach są możliwe jedynie w całości z podaniem nazwiska autora.