Rodzimy handel stacjonarny w Płońsku zanika. Widać coraz więcej pustych lokali z kartką „do wynajęcia", ale niewiele wskazuje na to, by przyszłymi najemcami stali się niezależni przedsiębiorcy. W miastach o podobnej wielkości to już trend stały, że rządzą franczyzy lub na lokalnym rynku rozpierają się wielkie sieci handlowe. Pytanie bardzo trendy brzmi: kto za tym stoi?
Stoi za tym oczywiście klient, który posiadł nawyk robienia zakupów z kalkulatorem w ręku czy głowie, dodatkowo zachęcony darmową gazetką z własnej skrzynki pocztowej, tudzież zwabiony wszechobecną reklamą gigantów na ulicach i w mediach. Z punktu widzenia przeciętnego klienta sklep wielkopowierzchniowy, będący częścią sieci, ma sporo zalet: od przestrzeni, poprzez ilość dostępnych artykułów w jednym miejscu, aż po głównie niższe ceny i korzystne promocje. W sklepach tych czyhają na kupującego również pułapki, głównie przemyślana technika rozkładania i prezentacji towaru, lecz to w mniejszym stopniu dotyczy artykułów spożywczych lub chemicznych, czyli zakupów pierwszej potrzeby.
Handlowy patriotyzm lokalny gdzieniegdzie jeszcze występuje, lecz utrzymanie więzi z klientem coraz więcej kosztuje właścicieli sklepów osiedlowych. Można wygrać wyłącznie jakością, unikalnością towaru oraz dzięki pracownikom sklepu, którzy w wielu takich miejscach są nieocenioną wartością dodaną. Mimo to utrzymanie się na rynku wymaga ciągłego ruszania głową, poszukiwań towarów w dobrych cenach i rozwiązań handlowych, by zapewnić obrót i dochód na utrzymanie. W tej dziedzinie - logistyki i marketingu - lokalny przedsiębiorca jest z góry postawiony na niesłychanie trudnej do utrzymania placówce frontu wojny handlowej. Za przeciwników ma wielkie sztaby ludzi, którzy w sieciach dbają o każdy szczegół nęcenia i przywiązania klienta do siebie, zakupy i producentów na wyłączność, a co za tym idzie niskie ceny zakupu i sprzedaży.
Płońsk nie jest przykładem unikalnym, wręcz potwierdza się u nas ogólnopolska reguła wypierania lokalnego handlu z rynku przez gigantów. Pięć „Biedronek", Carrefour, Tesco, dwa Polo Markety, Galeria Marc Pol i w perspektywie Lidl, to nie żadna nowość dla miast podobnej wielkości i położenia geograficznego. Nawet w obszarze konsumpcji fast food lokalnie produkowane kebaby, zapiekanki czy hamburgery wypiera skutecznie Mc Donlad's i KFC.
Jeśli chodzi o sieci handlowe spożywcze i przemysłowe, samorządy mają niewielką lub żadną możliwość wpływu na ich ekspansję. Zakaz ich powstawania jest prawnie niemożliwy do zrealizowania (Konstytucja, ustawy krajowe i przepisy unijne), natomiast inne formy zniechęcania administracyjnego ( utrudnienia w planie zagospodarowania przestrzennego itp.) mogą być bronią obosieczną, która kiedyś uderzy w rodzimego przedsiębiorcę.
Z drugiej strony, formuła zniechęcania do lokalizacji może być nieskuteczna i wręcz przynieść wymierną stratę budżetowi samorządu. O ile budowę - powiedzmy Lidla - pewnie można by jakoś w Płońsku zablokować, to powstałby on niedaleko, po drugiej stronie „siódemki" na terenach gminnych i miałby taki sam wpływ na płoński rynek, jak stojąc przy ul. Klonowej.
Problemy z sieciówkami mają bowiem głębsze podłoże i są skutkiem 25-letnich zaniedbań parlamentu, rządów, ekspertów i kreatorów życia gospodarczego w Polsce. W pewnym sensie jest to w sferze gospodarczej odwzorowanie kociokwiku prawnego i politycznego w związku z głośną obecnie sprawą wyjścia na wolność zabójcy Trynkiewicza - „bestii z Piotrkowa".
Świadome, bądź nieświadome, zaniechania wobec rodzimego handlu - jak w omawianym przypadku - doprowadziły do opanowania Polski przez zagraniczne podmioty trzęsące obecnie całym handlem detalicznym.
Z kolei zapewnienia polityków od lewa do prawa, co to z tym nie zrobią po wygranej, to w większości humbug obliczony na efekt wyborczy lub zapowiedź bardzo groźnych zmian kierunku polityczno-gospodarczego. Jest to tym bardziej niewiarygodne, że absolutna większość obecnych pretendentów do władzy już rządziła, mając wszelkie narzędzia do tego, by swoje koncepcje wdrożyć w życie.
„Sieciówki" - firmy zarejestrowane w Polsce
Nie jest bowiem prawdą, że firmy zarządzające polskimi sieciówkami nie płacą tutaj podatków. Płacą bowiem każdy: PIT, CIT, VAT itp. oraz podatki lokalne. Transferują część pieniędzy do firmy macierzystej, np. roczną opłatę za brand (logo, markę), system zarządzania czy system organizacji i wyposażenia sklepu, ale odbywa się to pod kontrolą urzędów i izb skarbowych. Dodatkowo firmy zarządzające tymi placówkami handlowymi (lub produkcyjnymi) są podmiotami zarejestrowanymi w Polsce, w wielu wypadkach zarejestrowanymi w małych miastach, co z kolei przekłada się na zauważalne wpływy do lokalnych budżetów.
Poza tym opłaty brandowe na rzecz firmy macierzystej za granicą wynoszą we wszystkich branżach od 0,1 do maksymalnie 5 proc. obrotu rocznego, natomiast zysk z reguły jest przeznaczany na kolejne inwestycje, których skutkiem są miejsca pracy i podatki krajowe oraz lokalne.
Niestety ekspansja dużych powoduje upadki małych firm lokalnych, a nowe miejsca pracy nie wszędzie dorównują lub przewyższają powstałe ubytki. Twierdzenie jednak, że działalność sieciówek w Polsce jest bezprawna, skutkuje okradaniem Polaków z pieniędzy, jest wyjątkową manipulacją polityków z partii radykalnych.
Czy PiS chce nas wypisać z Unii?
Pojawił się ostatnio pomysł PiS, by wobec sieciówek zastosować obowiązkowy podatek obrotowy w wys. 1 proc. Ma to zapobiec wypływowi pieniędzy z Polski, ale wprowadzenie go ustawą szczegółową nie jest możliwe, bo musiałaby obejmować wszystkie podmioty, w tym lokalne. Inna formuła będzie niekonstytucyjna, naruszy Ustawę o wolności gospodarczej, inne ustawy oraz dyrektywy UE.
Ciskanie gromów na sieciówki ładnie brzmi w uchu elektoratu, ciekawie wygląda w telewizji transmitującej konwentykle partyjne, ale obietnica taka nie może być spełniona po wyborach, chyba że chce się jeszcze bardziej pognębić rodzime biznesy.
Podobnie nieskuteczne okazały się zabiegi koalicji PiS - LPR - Samoobrona, która uchwaliła co prawda ustawę o koniecznej zgodzie wójta i rady lokalnego samorządu na powstawanie sklepów o powierzchni handlowej od 400 do 2 tys. m kw., ale Trybunał Konstytucyjny nie zostawił na niej suchej nitki. Jedynym efektem, z przyczyn niedbalstwa w przygotowaniu rozporządzeń do tej ustawy, było zahamowanie na siedem miesięcy powstawania takich sklepów, co wstrzymało inwestycje warte kilka mld euro.
Jedynym pomysłem, który jest możliwy do zrealizowania bez wielkiego larum, to zakaz handlu w niedziele i święta dla sieciówek. Tak się dzieje m.in. we Francji, gdzie sklepy wielkopowierzchniowe mają opisane w ustawach zasady i konkretne możliwości handlu niedzielnego, z wyłączeniem sklepów m.in. w ośrodkach turystycznych.
Taka ustawa w Polsce dopuszczałaby handel przez mniejsze podmioty - tak jak dziś w przypadku ustawowych dni świątecznych. Wzorem francuskim można by jeszcze wprowadzić zakaz emisji reklam w mediach elektronicznych o zasięgu krajowym (telewizja, radio) dla wielkich sieci, chociaż ciągły rozwój mediów w tym obszarze daje możliwości emisji takich reklam np. w portalach lokalnych (jak Płońsk24), które w treści są, owszem, w większości lokalne, ale za to z zasięgiem światowym.
Można by jeszcze dla ochrony firm lokalnych zakazać sieciom reklamy wielkopowierzchniowej na billboardach, co by miało pewne znaczenie w ochronie i podniesieniu estetyki przestrzeni publicznej, ale uszczerbek w obrotach byłby pewnie dla sieci mało zauważalny.
Nie ma natomiast możliwości zróżnicowania systemu podatkowego dla „swoich" i „obcych", chyba że PiS zamierza przeprowadzić projekt wystąpienia Polski z Unii Europejskiej. Wówczas, stosując styl białoruski, będzie można dosłownie wszystko.
Balcerowicz musi odejść! - neoliberalizm jest nieludzki
Istnieje prawna formuła wzajemnego wspierania się na rynkach lokalnych za pomocą tworzenia kapitałowych grup podatkowych, ale spełnienie obecnie obowiązujących kryteriów sprawia, że tych grup jest w całej Polsce łącznie 5 (słownie: pięć).
Rozwiązanie polega m.in. na zgrupowaniu kilku podmiotów (produkcja-dystrybucja-handel etc ,w różnych konfiguracjach) i rozliczanie się wspólne. Pozwala to np. utrzymać przy życiu firmę mającą przejściowe kłopoty, dzieląc jej koszty i straty przez wszystkie podmioty grupy, o ile istnienie tej firmy jest dla grupy niezbędne. Szkoda, że nie trwają jeszcze prace nad złagodzeniem wyśrubowanych kryteriów możliwości utworzenia kapitałowych grup podatkowych, co byłoby pewną szansą także dla rynków lokalnych i to powinno być przedmiotem troski polityków, a nie wygłaszanie ksenofobicznych komunałów.
Nie ma natomiast możliwości stworzenia prawnego systemu szczególnego wsparcia i ulg wobec firm polskich. Takie rozwiązania były możliwe przed wstąpieniem Polski do UE, jednak zamiast zadbać o to przez całą dekadę lat 90-ych zwyciężała myśl o stosowaniu zasad złodziejskiej prywatyzacji, przejadania tych kapitałów, wiara w niewidzialną rękę rynku oraz przekonanie o przedsiębiorczości Polaków, która w realiach wolnego rynku eksploduje po latach zdławienia.
Owszem, widzieliśmy prawdziwą i spontaniczną erupcję pomysłów na lokalny biznes, znamy wiele historii drogi od handlu z łóżka polowego czy szczęk do własnego sklepu lub nawet kilku, ale nie da się w 10 lat zbudować od zera tego, co Niemcy, Francuzi, Szwajcarzy czy Brytyjczycy budowali lat 200 z okładem.
Poza rozwiązaniami prawnymi preferującymi i chroniącymi rodzime biznesy, tam stworzono warunki do zgromadzenia potężnego kapitału i różnicowania form własności (w tym popularną spółdzielczość, szczególnie na rynkach lokalnych), który w dzisiejszych realiach dalej procentuje. U nas bez wsparcia państwa, którego władze wyznawały teorię skrajnego neoliberalizmu gospodarczego (w przeciwieństwie do obszaru społecznego ultrakonserwatyzmu), obrona przed zalewem zachodniej konkurencji możliwa nie była.
Zamiast budować siłę polskich przedsiębiorstw - niemalże je rozdawano lub niszczono; zamiast wspierać systemowo raczkujące firmy polskie - przyznawano sowite ulgi kapitałowi zagranicznemu, nawet jeśli stanowił ewidentne zagrożenie konkurencyjne dla dobrze rokującej firmy polskiej i w efekcie albo ją przejmował, albo wykańczał.
Z braku kapitału finansowego, braku kapitału społecznego w zakresie przedsiębiorczości wspólnej oraz bezgranicznego braku efektywnego wsparcia ze strony państwa, konkurowanie z gigantami kończyło się i kończy przeważnie klęską.
Dziś można powiedzieć wprost: w Polsce handlem detalicznym i hurtowym rządzi kapitał zagraniczny, co wynika z błędów popełnionych szczególnie na początku lat 90-ych. Brak perspektywicznego spojrzenia u rządzących, sięgnięcia myślą 20-30 lat naprzód skutkuje w tym obszarze tym, czym podobne zaniechanie wobec przypadku „bestii Piotrkowa".
Jeśli możliwe było przepchniecie kolanem ustawy karnej de facto wymierzonej przeciwko jednemu człowiekowi, to nie ma takiej możliwości w sferze gospodarki i podatków. O ile oczywiście autorzy spec-ustawy w tym zakresie nie chcą nas wymiksować z Unii, by stworzyć w Polsce warunki do ręcznego sterowania wszystkim, jak w Rosji, Białorusi czy dołączającej do nich Ukrainie.
Piotr Kaniewski
Na zdjęciu tytułowym: jedna z płońskich „Biedronek" oraz coraz bardziej widoczne w Płońsku i całej Polsce ogłoszenia w witrynach małych sklepów.