Lepiej już widzieć zadziwionego Paula McCartney'a niż zdziwionych i wstrąśniętych niektórych polityków tym, że według wyników badań opinii aż 95 proc. z nas cieszy się z członkostwa Polski w UE. Takiej przewagi nie mieli zwolennicy integracji w referendum z 2004 r., a jedynie dwudniowe głosowanie oraz mocny głos w tej sprawie Polaka z Watykanu dały oczekiwaną większość, czyli wejście do struktur zjednoczonej Europy. Jak to oceniamy dziś?
Bardzo dobrze, że przeciętny unijny Europejczyk z Polski nie musi słuchać biurokratycznej nowomowy o wnioskowaniu, absorpcji środków czy komitetach sterujących i pewnie nie wie także, co oznacza skrót RPO lub EPS czy EFRR. Bardzo dobrze, bo zmniejszyłaby się skala jego poparcia dla olbrzymiego projektu społecznego i gospodarczego, w którym pieniądze powinny być jedynie środkiem, a nie celem samym w sobie.
Dziś słuchając wielu polityków i komentatorów można odnieść wrażenie, że albo Unia jest dla nich finansowym workiem bez dna, albo - nie mogąc obniżyć skali poparcia dla integracji - chcą ten fakt sprowadzić jedynie do liczb. Tak jakby społeczna funkcja członkostwa była bez znaczenia, a jeśli już, to obrzydliwie antypolska.
Ale nawet grupa polskich ultra przeciwników Unii chętnie i na co dzień korzysta, zapewne wbrew sobie, z efektów współpracy z UE od 1992 r. i pełnego członkowstwa od lat dziesięciu.
Nie trzeba spotów reklamowych adresowanych do Polaków, bo i tak widzimy zmiany, które zaszły. Pejzaż Polski lokalnej byłby ubożuchny bez tej unijnej współpracy, bo choćbyśmy pękli, to w 10 lat nie udałoby się tyle zdziałać.
Wystarczy obliczyć, że na każdy milion złotych wydatku objętego unijnym dofinansowaniem, aż 850 tys. jest bezzwrotną dotacją. To ogromna ulga dla wsi i małych miast w szczególności, które bez takiego zastrzyku latami składałyby na drogi, szkoły, szpitale, hale sportowe i baseny lub dawno zatonęłyby w odmętach kredytów i odsetek.
Skoki rozwojowe są bardzo widoczne na polskiej i podpłońskiej wsi, gdzie przez lata utrzymywał się zwyczaj murowania daty w szczytach budowli tam wznoszonych. Dzięki temu nadal jeszcze widać „stemple" z lat epoki gierkowskiej, dalej długo, długo nic w takiej skali i dopiero już bez datowników widoczna era Unii Europejskiej. Takim faktom trudno zaprzeczyć.
Każdy przemyślany projekt pozyskania unijnych dotacji czemuś więcej służy poza swoją materialną funkcją, jeśli jest mądrze przeprowadzony. Świecący pustkami aquapark czy droga urywająca się w szczerym polu to wyrzucenie pieniędzy w błoto oraz dodatkowe koszty lokalne. Ale drogi tworzące logiczną sieć połączeń - służą lepszej komunikacji; zmodernizowane technicznie i dobrze wyposażone szkoły - są tańsze w utrzymaniu, a uczniowie mają o niebo lepsze warunki nauki i rekreacji niż przedtem; podobnie zmodernizowane, rozbudowane i wyposażone szpitale mają znacznie lepszą możliwość świadczenia usług niż 10 czy 20 lat temu. Śmiało można jeszcze wymienić inwestycje w infrastrukturę dla osób niepełnosprawnych, o co nie dbano przez lata, podobnie jak o ścieżki rowerowe choćby, a także inwestycje unijne w przedsięwzięcia rozwojowe dla firm niepublicznych - na rozwój i modernizację.
Mądrze planowane unijne wydatki w sferę inwestycji, w ogólnodostępną infrastrukturę publiczną, zamykają się jednym słowem: ROZWÓJ. Pieniądze są tylko środkiem do zapewnienia ludziom nowych możliwości działania, wygodniejszego życia, normalizacji, która pozwala ogółowi wyzbyć się kompleksów wobec ludzi z Zachodu nawarstwiających się przez dziesięciolecia.
Temu nie zaprzeczy nawet ultras antyunijny, bo dzięki nowym drogom (za unijne, a jak!) szybciej dojedzie „w teren", by zohydzać ludziom działalność „pachołków Brukseli". Tenże również nie pośle dziecka do zrujnowanej szkółki, lecz do „zaunijnej" szkoły publicznej albo do placówki prywatnej, której też brukselskie pieniądze nie śmierdzą. Bo służą dobrze i dorosłym, i dzieciom, jeśli są - powtórzmy - mądrze te inwestycje zaplanowane.
Te wszystkie działania inwestycyjne państwa, samorządów, firm czy stowarzyszeń, a także różne dopłaty i wsparcia mają też przełożenie zupełnie niematerialne, bo Unia to również wielki projekt społeczny. Im więcej ludzi na co dzień korzystających z różnych dóbr i udogodnień ogólnodostępnych, tym lepsza ocena jakości życia i więcej chęci oraz czasu na rozwój własny, bo też lepsze dzięki temu przygotowanie. W tej części działań jeszcze długa droga przed nami, bo ogromnych zapóźnień nie da się zniwelować w dekadę, ale tempo i kierunek wydaja się dobre.
W sferze niematerialnej rzeczywisty skok cywilizacyjny widzimy szczególnie wśród osób 20-,30-letnich, które decydują się na życie poza krajem, lecz głównie w UE. To z jednej strony bolączka krajowa, bo jadą ludzie z reguły dobrze wykształceni lub po wykształcenie, bez kompleksów i potrafiący brać na siebie ryzyko, ale z drugiej strony jest to najlepszy dowód, że per saldo Polska jest już zupełnie innym krajem, niż 20 czy 30 lat temu.
Kiedyś - pamiętamy przecież - celem wyjazdu były głównie USA, a jechało się do jakiejkolwiek pracy, bez znajomości języka i z równą nieznajomością się po latach powracało. Dziś większość nawet za chlebem wyjeżdża inaczej, a dzięki właśnie integracji i traktatowi z Schengen może podróżować bez przeszkód i pracować w większości krajów Europy.
Migracje wewnątrz Unii nie są takie złe, o ile nie stają się koniecznością ekonomiczną. Lecz warto też zauwazyć, że nie wszyscy jadą za chlebem rozumianym jako możliwość zdobycia jakiejkolwiek w miarę dobrze płatnej pracy.
Paradoks polega na tym, że choć 95 proc. Polaków deklaruje większe lub mniejsze zadowolenie z 10 lat w UE, to już w ocenie jakości życia wyniki te są dużo gorsze. Na pewno wpływa na to sytuacja wewnętrzna, ale zasadne jest również pytanie: czy w sferze społecznej nie za mało uwagi przywiązywaliśmy w minionych 10 latach do możliwości budowy programów i systemów społecznego wsparcia ludzi, którzy gorzej sobie radzą z problemami, niż zadowolona większość. Może teraz warto by było - po dość dużym i widocznym zaspokojeniu potrzeb materialnych, zająć się więcej sferą ducha i zwykłego człowieka? To tez były i są działania do zrealizowania w oparciu o unijne programy.
Unia Europejska jest stale projektem otwartym, chociaż ostatnimi czasy zbyt mocno kojarzy się jedynie z działalnością fiskalną, biurokracją i dość niemrawymi reakcjami na wydarzenia międzynarodowe. W siłę dzięki temu rosną w wielu krajach bloki polityczne otwarcie dążące do w zasadzie skasowania wspólnoty w jej szerokim założeniu, czyli de facto do jej rozbicia i powstawania regionalnych grup interesów.
Tendencje te widać także w Polsce, a akurat nam rozmontowanie UE korzyści żadnych nie przyniesie, wręcz spotęguje same zagrożenia materialne, społeczne, polityczne wewnętrzne i zewnętrzne.
Źle się stało, że 10-lecie członkowstwa w UE wypada w samym środku kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, bo zamiast przy tej okazji ludzi jednoczyć i skłaniać do spokojnych podsumowań tego czasu, dorobku, szans wykorzystanych i straconych, schodzi się w sferę zbyt wielkich emocji, by ocena była sprawiedliwa.
Dlatego skoro „na górze" wystawienie obiektywnej oceny naszych 10 lat w Unii Europejskiej jest prawie niemożliwe, zróbmy tu u siebie małe podsumowanie. Oceńmy w skali 1-10 (skoro 10-lecie to jak inaczej!) nasze członkowstwo w UE, patrząc na ten fakt z pozycji naszej najbliższej okolicy. Niech to będzie wypadkowa tego, co widzimy i z czego korzystamy oraz tego, co jeszcze byśmy tu chcieli mieć lub zrobić samemu, ale z różnych przyczyn jeszcze nie mogliśmy. I niech to będzie także indywidualna ocena jakości naszego życia w UE.
Przy tym naszym sumowaniu oddzielmy emocje związane z polityką lokalną, bo władzom samorządowym realne oceny wystawimy już w październiku.
Piotr Kaniewski
Zapraszamy do ankiety: Nasze 10 lat w Unii Europejskiej.
Skala ocen: 1-10, gdzie 10 to pełen entuzjazm, a 1 kompletne rozczarowanie.
Głosuj!
10 Lat w UE - imprezy w Płońsku, 7 maja 2014 r.