Na fali popularności emitowanego przez dziesięć tygodni serialu nawiązującego do historii życia i twórczości Anny German piętrzą się też inne fale - krytyki wobec polskich filmowców oraz niechcianego „ucelebrytowania" męża i syna artystki.
Obserwując tu i tam, co dzieje się gdzieś obok przyjemnego i wzruszającego w odbiorze serialu, można odnieść wrażenie, że „ruscy" znają się na sztuce, a my znamy się na sztuce... mięsa. Wielu po prostu chce Białego Anioła rozebrać z szat, prześwietlić całe życie, znaleźć sensacyjkę i jeszcze na tym zarobić.
Tabloidom, portalom plotkarskim i specom od celebryckości potrzebne jest „mięcho", skandal, albo drobiazgowe opisanie cierpień fizycznych zmarłej w 1982 roku artystki. A jeśli już niczego sensacyjnego nie wyciśnie się ze wspomnień znajomych Anny German, to trwa polowanie na rodzinę.
Jeden z tabloidów zapiał na głównym miejscu, że oto syn Anny German nie chce rozmawiać o matce. W tym świecie otumanianym płycizną i skandalem wprost nie mieści się w głowie, jak można nie skorzystać z okazji i nie zwierzyć się brukowcowi z bolesnych wspomnień, ale i historii bycia dzieckiem niezwykłej osoby. Niesamowite, nie chce gadać, pewnie się wstydzi matki - zdaje się sugerować alarmistyczny tytuł.
W „Angorze" z ubiegłego tygodnia czytałem kilka lakonicznych wypowiedzi syna Zbigniewa juniora, który ucieka jak tylko może od publicznych spowiedzi z najbardziej osobistych przeżyć swoich i swojego imiennika - ojca. Ucieka od tego, bo wie lub przeczuwa, że zostałby wyprany i wymaglowany, a potem porzucony, być może w międzyczasie także obśmiany, prześwietlony i osądzony, a nawet może odsądzony.
Pewnie niebawem szum ustanie, a zainteresowanie Anną German powróci do poprzedniego stanu, czyli praktycznej niepamięci.
Rosjanie musieli nam przypomnieć i przywrócić powszechną świadomość istnienia przed laty wybitnej artystki, która mając jak na tamte czasy bajeczne oferty powrotu do kraju swojego urodzenia, wybrała jednak Polskę. Na dobre i na złe.
Niestety, mając z punktu widzenia artystycznego fantastyczną historię życiową, pochodzenie niemiecko-holenderskie z obywatelstwem ZSRR, wyjazd do zupełnie dla niej obcego kraju dzięki drugiemu małżeństwu matki z Polakiem, fantastyczny i unikalny głos, wielką karierę, prawdziwą miłość publiczności przynajmniej dwóch krajów oraz dramatyczne przeżycia zdrowotne przerywające fantastyczną karierę i w efekcie kończące życie, to nikt, tu w Polsce, przez 30 lat nie pokusił się o nakręcenie filmu przypominającego ogółowi Białego Anioła.
Pardon, nie zrobili tego filmowcy z szacunku wobec wspaniałej artystki, ani nie dlatego, że nie podołaliby. Nie wyczuli po prostu, że jedni ludzie stale o Annie German pamiętają i często słuchają jej piosenek, inni znają przynajmniej fragmenty jej ciekawego i dramatycznego życiorysu, a jeszcze innym taki film był po prostu potrzebny.
Sztuka, kino musi mieć takich bohaterów swoich opowieści, bo takie historie są wciągające i po prostu uwrażliwiają odbiorców, jak w przypadku serialu „Anna German".
Cóż z tego, skoro w naszym kinie albo ekranizacje lektur, albo wszechobecne „k... i ch..." lejące się z ekranu. Kina inspirującego, wrażliwego, momentami może nawet i rzewnego, ale mającego jasny cel swojego powstania po prostu brak. A jeśli już zdarzy się obraz poważny, zmuszający do zajrzenia w głąb siebie i w historię, jak „Pokłosie", to kubłom pomyj nie ma końca.
W przypadku serialu o Annie German na różnych forach pojawia się mnóstwo komentarzy będących krytyką polskiej kinematografii, która przespała historię artystki. Patrzę jednak na to trochę inaczej. Może polscy główni twórcy świadomie zrobili unik ze względu na toczącą także to środowisko fobię rosyjską. Bo German wielką artystką była, ale być może głównie dla Rosjan, którzy ją po prostu ubóstwiali, co trwa do dziś, a serial tylko to zauroczenie wzmocnił.
I tu być może jest przyczyna niby zaspania, bo jakże polski reżyser za polskie pieniądze ma kręcić serial tak istotny dla Rosjan? Polscy odbiorcy i miłośnicy talentu Anny German oraz prawdziwie współczujący jej i jej bliskim dramatyczno-fascynującego życia w takim rozumowaniu są mniej ważni.
Na szczęście znalazł się reżyser Waldemar Krzystek, który wspólnie z Artemem Antonowem i oczywiście aktorami (Joanna Moro, Maria Poroszyna i Szymon Sędrowski - świetnie zagrane role!) opowiedzieli nam tę wspaniałą i trudną historię.
Nie jest to serial biograficzny, więc już odzywający się krytykanci nie powinni pastwić się nad fabułą, tym bardziej, że nie tylko płaczliwe panienki opowiedziana historia po prostu wzruszyła. I w tym sensie polscy i rosyjscy widzowie serialu połączyli się w przeżywaniu i wspominaniu wybitnej artystki.
Wielu być może po raz pierwszy usłyszało unikalny głos, którym w każdym pokoleniu dysponuje zaledwie garsteczka populacji!
To dlatego Белый Aнгел lub Biały Anioł dawała i daje ludziom sposobność do wspaniałych przeżyć artystycznych.
Szkoda wielka, że powstanie filmu o Annie German nie odbyło się w warunkach naprawdę wielkiej koprodukcji polsko-rosyjskiej, bo w ten sposób razem, być może nawet z większym rozmachem, uczcilibyśmy naszą wspólną Annę. Dodatkowo nie ma chyba bardziej wdzięcznej i sympatycznej osoby, dzięki której - nawet wiele lat po jej śmierci - można zasypywać okopy przynajmniej w sferze kultury i zwyczajnych relacji międzyludzkich.
Przespano to, bo możliwe, że decyzyjne polskie głowy nadal nurtuje pytanie: czy ona była bardziej ich, czy nasza?
Widzowie po obu stronach Bugu takich wątpliwości i rozterek nie mają - wspólna była, po prostu Anna German.
Piotr Kaniewski