Syzyfiada trwa w najlepsze
Tłum huczał i krzyczał w ekstazie, gdy trzynastoosobowy Syzyf toczył kamień pod górę. Bryła niełatwa do płynnego pchania, bo grubo ciosana, z licznymi wypustami i nieregularnościami. Ale szło mimo potknięć i obsunięć.
Odłamki skalne chrzęściły pod stopami Syzyfa, a z poranionych kolan sączyła się krew. Zamarli widzowie przed widocznym już pierwszym szczytem, bo wreszcie go było widać, choć im bliżej niego, tym więcej luźnych odłamków skały do pokonania.
Syzyf potknął się nagle, zachwiał i tracąc oparcie runął na stok. Głaz straciwszy podparcie przetoczył się po nim boleśnie, a przez arenę przetoczył się jęk...
Znajomość dalszych konsekwencji upadku Syzyfa nie wzbudza chęci do ponownego przeżywania wciąż tego samego.
Z piłką nożną jest jak z polityką - nie ma „zwycięskich remisów". I tu, i tam liczy się skuteczność i konsekwencja, bo w świat idzie wynik, a nie emocje, styl gry czy chciejstwo.
Piłka nożna to nie jazda figurowa na lodzie, sędziowie nie dodają punktów za walory artystyczne.
W piłce i polityce liczy się wynik końcowy - o jednego gola do przodu, o jeden głos więcej. W obu dziedzinach walka jest twarda z faulami taktycznymi i złośliwymi, z kartkami żółtą i czerwoną, z tysiącami na trybunach i graczami rozgrywającymi pojedynki na arenach, w świetle jupiterów.
W Polsce jest jeszcze jedno wyraźne podobieństwo obu dziedzin. Nazywa się ono PR, którego narzędzia są wykorzystywane do opisywania rzeczywistości, głównie w celu maskowania niedociągnięć i podkreślania wysiłku. Tym razem przekuwanie blamażu w sukces może się nie udać, bo balon został nadmuchany zbyt mocno.
Piłka nożna jest najbardziej ludycznym sportem, gromadzącym setki tysięcy fanów na stadionach i w strefach kibica oraz miliony przed telewizorami. Tym bardziej jeszcze elektryzują się nastroje, gdy to my jesteśmy organizatorem rozgrywek, a nasza drużyna i jej trener na kilkanaście dni spycha wszystkie inne wiadomości na plan dalszy. Polska żyje Euro, tak jak żyła trzema meczami biało-czerwonych, tak jak wciąż żyje wspomnieniami z lat cokolwiek już odległych, gdy wyjście z grupy nie było zadaniem niewykonalnym.
Te nieustanne porównania jednak pokazują wagę emocji ludzi, którzy chcieli „Małyszomanię" zamienić na „Smudomanię", bo zbiorowość potrzebuje wspólnego przeżywania także pozytywnych emocji i to nie raz na naście lat, ale częściej. To daje siłę, umacnia wspólnotowość, a po traumatycznych doświadczeniach sprzed dwóch lat, sukces piłkarzy dałby zastrzyk pozytywnej energii.
Niestety, klimat pozostał norwidowski, mimo iż akurat tym razem mały sukcesik w sensie piłkarski, a olbrzymi w odczuciu nie tylko kibiców, był w zasięgu ręki bramkarzy, nóg zawodników i głów tychże z trenerem na czele.
„Budowali my, budowali my. Wspólnym wysiłkiem całego kolektywu... Matko Bosko Częstochowsko. Co się tu dzieje? " - jęknął Stanisław Anioł nie poznając swojego bloku i lokatorów z Alternatywy 4.
Mecz piłkarski wygrywa się w głowie jeszcze przed jego rozpoczęciem. Były bramkarz Niemiec Olivier Kahn mówił, że wyobrażał sobie przebieg spotkania i swoje interwencje. To zdecydowanie lepsze wprowadzenie się we właściwy nastrój niż naparzanie w gałę na Play Station, czemu z lubością oddaje się duża część polskiej reprezentacji.
W wirtualnym świecie na konsoli biało-czerwonych zapewne nie tylko wyszli oni z grupy, ale przy ryku kilkudziesięciu tysięcy kibiców wznieśli w górę główne trofeum turnieju.
Nie pomylę się chyba znacznie, ale uważam, że mimo zapewnień zawodników i trenera piłkarze myślami byli daleko do przodu niż tylko do najbliższego meczu i to jest jedna z przyczyn wywalczenia tytułu bodaj najsłabszej drużyny turnieju.
Jako niedzielny kibic, jednak od lat oglądający główne rozgrywki piłkarskie, przed meczem z Andorą powiedziałem, że jeśli nie strzelimy im siedem, osiem bramek, to na mistrzostwach będzie kłopot. Dlatego, iż grając z „kelnerami" trzeba wygrywać bardzo wysoko i rzeczywiście pozostawić po sobie spaloną ziemię, trenując przy okazji ustawianie celowników i ciekawe rozwiązania taktyczne. Co zobaczyliśmy tydzień przed Euro? To samo, co na Euro! Jedną połowę w najsilniejszym składzie zagraną bardzo dobrze, szybko i skutecznie oraz drugie 45 minut jakby w innych czasach i na poziomie niższym nawet niż przecież w niezbyt wymagającej polskiej ekstraklasie.
Późniejsze wiadomości z meczu z Andorą opatrzone jakże skromnym nagłówkiem „Rozbiliśmy Andorę" brzmią jak szyderstwo, bo w tym czasie inne drużyny grywając z silniejszymi od siebie albo przegrywały, albo ledwie remisowały, by w turnieju radzić sobie dobrze.
Także w głowie przerżnęliśmy mecz z Grecją. minimalizm Smudy, brak obycia na wielkich imprezach turniejowych doprowadził do klęski. Ten mecz, kluczowy dla naszej sytuacji, w istocie przegraliśmy na własne życzenie.
Po golu i czerwonej kartce dla Greka w głowach piłkarzy obudził się spowalniacz, na jaki może sobie pozwolić taka Hiszpania czy Niemcy, ale, na litość Boską, nie Polska! Kim i w jaki sposób możemy kontrolować mecz, skoro nawet Szczęsny popełnia katastrofalny błąd kończący się utratą bramki. Jeśli po pierwszych dwudziestu minutach mieliśmy przeciwnika na deskach, to nie można mu dać odetchnąć i dopiero strzeliwszy drugą i trzecią bramkę, przegrupować się i tylko wybijać przeciwnika z uderzenia kontrując przy nadarzających się okazjach.
A jeśli już doszło do remisu, to brak zmian, sparaliżowany trener i zdenerwowani presją zawodnicy udowodnili, że ponad dwa lata pracy, chuchania na reprezentację poszły jak krew w piach, a rankingi FIFA nie są raczej oderwane od rzeczywistości.
Nie dach zawinił, lecz zamknięte głowy.
Z Rosją też w głowach zagraliśmy na remis. Niezłe spotkanie mogło dać Polakom trzy punkty, ale kto miał strzelać poza Błaszczykowskim, który wykorzystał chwilę nieuwagi swoich „opiekunów? Obstawiony czterema Rosjanami Lewandowski? Żarty.
W przekroju wszystkich spotkań wyłazi na wierzch uboga choć podziwiana dotąd myśl trenerska Franciszka Smudy wsparta naszą kawaleryjską fantazją.
Jak można sądzić, że kryty szczelnie Lewandowski, wypchnięty samotnie tuż przed szeregi przeciwnika, za każdym razem się urwie i wpakuje piłę do siaty? Jak się okazało może to skutecznie zrobić raz w trzech meczach.
Trener Smuda zapomniał już, co mówił do Błaszczykowskiego w reklamie, a co z kolei zastosował w trzech spotkaniach mistrzostw. Także Lewandowski sam meczu nie wygra.
Smuda byłby trenerem wielkim, gdyby zamaskował się wobec przeciwników wystawiając Lewandowskiego na potężne krycie, a ten ściągają na siebie uwagę kilku rywali tworzyłby pole dla akcji zawodnika wychodzącego z tła.
Prawda jest taka, że na turniejach największe gwiazdy nie błyszczą, bo przeciwnik na nich właśnie głównie się koncentruje - vide Christiano Ronaldo czy Leo Messi. Do nas ta wiedza nie dotarła, bo nie jest prawdą, że nie mamy zawodników, którzy nieobarczeni taką presją jak Lewandowski czy Błaszczykowski, mogliby też na tej imprezie mieć swoje pięć minut.
Taktyka zawiodła, a nie tylko może i przeciętne umiejętności reszty drużyny, bo przecież w drużynach Danii, Chorwacji czy choćby Czech goli nie zdobywają jacyś niedosiężni herosi piłki nożnej.
W tym podobny jest mecz z Grecją do spotkania z Czechami, że obie potyczki były kluczowe dla całego turnieju. Z Grecją, bo mecz otwarcia i pierwsza gra Polaków od ponad dwóch lat o punkty; z Czechami, bo spotkanie, po którym po raz pierwszy od 1986 mogliśmy na turnieju wyjść z grupy.
W obu przypadkach drużyna, czyli zawodnicy oraz trener presji nie udźwignęli. W obu meczach dynamiczne pierwsze minuty pierwszej połowy, ale też gra zbyt nerwowa i nieskuteczna.
Nie jest się klasową drużyną, jeśli z czterech dobrych lub bardzo dobrych okazji żadna nie kończy się bramką. W meczu z Czechami pod tym względem było gorzej niż w spotkaniu pierwszym. Podobnie wyglądała druga część, gdy mimo zmian zrobionych za późno, tempo siadło, a strzały na wiwat ponad bramką Petra Czecha przypomniały polskie mecze z mistrzostw w Korei, Niemczech czy z poprzednich mistrzostw Europy.
Boleśnie upokorzyła czeska myśl trenerska. Gdy wystarczał im remis, to grali na niego, a jak się okazało, że trzeba wygrać, wyraźnie zmienili styl. W strzeleniu bramki pomogliśmy wydatnie, bo głupia strata w pobliżu pola karnego Czechów, skończyła się kontrą, a Jiracek położywszy dwóch naszych, pokonał Tytonia.
W tym meczu z kolei nie zawinił deszcz, ale znowu głowy.
W przeciwieństwie do pewnych siebie Rosjan, my te mistrzostwa przebimbaliśmy niepewnością i brakiem umiejętności przetworzenia stresu meczowego, ogromnej presji, na skuteczność i odpowiedzialność. W drużynie na boisku zabrakło niekwestionowanego lidera z prawdziwego zdarzenia, w obronie doświadczonego szefa tej formacji, a na ławce zabrakło trenera.
Nie wiem, czy psycholog kadry udzielał swoich porad trenerowi Smudzie, bo powinien. Inna kwestia, czy trener otworzyłby głowę choć na kilka porad z jego strony lub od jakichś choćby PR-owców w drobnej może, ale kluczowej sprawie.
Różnica pomiędzy trenerem Kazimierzem Górskim, do którego często się odwoływano przed i w czasie gier Polaków, a Franciszkiem Smudą, jest jak porównanie wygodnego fotela z taboretem przykuchennym.
O ile pamiętam z książek Górskiego, reportaży telewizyjnych i wspomnień ludzi z nim pracujących, to przed meczem udzielał uniwersalnych i jednocześnie enigmatycznych wypowiedzi, co do swojej oceny końcowego efektu. Mało tego, wypowiadał się tylko o meczu, który przed nami.
Smuda natomiast przed meczem „bierze w ciemno" remisy, by potem z zawodnikami lansować tezę o „remisach zwycięskich", co bez żenady „kupują" dziennikarze i tłoczą to w głowy kibiców.
Podobnie kardynalnym błędem były wypowiedzi trenera i zawodników o planach minimum, czyli wyjściu z grupy. To powinno być celem debat w szatani i posunięć na boisku, a nie mantrą przetaczająca się przez media, stadiony i strefy kibiców. Mecz się wychodzi wygrać i tak samo w turnieju się gra, żeby co najmniej wyjść z grupy. I właśnie o tych oczywistościach absolutnie nie powinien mówić trener z piłkarzami publicznie, bo to podstawowe założenie. Dając się wciągać publicznie w takie dysputy, podpompowano jeszcze balon emocji, który po meczu z Czechami wylądował sflaczały na zielonej arenie.
Okazja była jak nigdy, wyszło jak zawsze z tą jednak różnicą, że nawet grając u siebie, nie dość, że w najsłabszej (lub najbardziej wyrównanej grupie) nie potrafimy przejść dalej i co gorsza nie potrafimy wygrać meczu. Zaledwie dwie bramki zdobyte przed swoją kilkudziesięciotysięczną widownią na stadionach to blamaż, a nie dowód na zaciętą i wyrównaną grę.
Zastanawiające jest, jak ogólnie w tej chwili skanalizują się te gigantyczne polskie emocje i wyjątkowo dobry klimat wokół Euro? Niewątpliwie przeżyliśmy zawód, a współczucie nie jest najbardziej oczekiwanym przez nas gestem sympatii ze strony gości. My przecież chcieliśmy tylko zagrać chociaż ten czwarty mecz!
Jak dotąd Polska per saldo wygrywa te mistrzostwa organizacyjnie i przede wszystkim wizerunkowo, poza bandyckim incydentem z Rosjanami, lecz tego przesadnie bym nie demonizował, a tylko zainteresował się rolą prewencyjną policji w okolicach mostu Poniatowskiego.
Przeważnie bywa tak, że wraz z odpadnięciem gospodarza z turnieju klimat nieco siada, strefy kibica już nie są tak zatłoczone i ożywione. W Polsce jednak klimat wokół wyników naszej reprezentacji na tych mistrzostwach mógł odegrać kluczową rolę nie dla Platformy, ale dla odbudowania pozytywnego nastroju, który mógłby nadać nam dynamiki, pozwolić otrząsnąć się z tej rujnującej energię przaśności, pesymizmu, poczucia niemożności. Mógł zaważyć na długo w wielu aspektach niełatwej przecież codzienności, bo to prawda, że poza chlebem potrzeba także igrzysk. Dobrych igrzysk, pozytywnie emocjonujących, kreujących nowych bohaterów masowej wyobraźni, skutecznych herosów, ale jednocześnie bliskich - podobnych, bo swoich.
„Nic się nie stało, Polacy...". Oj, stało się, stało. Tak jak samolot bez dwóch skrzydeł, tak i orzeł na jednym nie poleci, co musi kończyć się katastrofą. W tym przypadku, na szczęście, tylko w głowach i oby na tym stanęło.
Piotr Kaniewski