System jednomandatowych okręgów wyborczych jest odzwierciedleniem ultraliberalnej polityki gospodarczej i społecznej XIX wieku, która dla dobra ogółu współczesnych ludzi powinna odejść do lamusa. W JOW-ach brytyjskich i w gospodarce neoliberalnej nikt nie martwi się tym, że ktoś nie zje nic, skoro ktoś inny dostanie trzydaniowy obiad, bo po prostu zwycięzcy z założenia należy się wszystko.
Jednomandatowe okręgi wyborcze w wersji brytyjskiej są najprostszą formułą wyłaniania posłów do Izby Gmin, bo do przejęcia mandatu wystarczy uzyskać o jeden głos więcej, niż drugi w kolejności rywal. Czasem przy remisie o sukcesie decyduje rzut monetą. Fart, ślepy los, czyli demokracja w wersji saute.
Taką a nie inną formułę proponuje Paweł Kukiz i jego ruch, co doprowadziło do jednej z największych niespodzianek politycznych ostatnich lat podczas wyborów prezydenckich.
Zwolennicy JOW-ów brytyjskich podkreślają, że ten system wyłaniania posłów zwiększy, wręcz zmusi ich do mocniejszych związków z okręgiem i wyborcami. Ma to rozwiązanie uczynić osobę wybraną odpowiedzialną bezpośrednio przed wyborcami, a nie przed gremiami partyjnymi.
Jednocześnie dzięki JOW-om znikną partyjne listy, a więc zmniejszy się lub zniknie rola przywódców partyjnych w „namaszczaniu" kandydatów. JOW-y mają również spowodować, że ludzie z doświadczeniem, autorytetem i dokonaniami, będący spoza układu, dostaną szansę na działanie w parlamencie. Gdzie nie spojrzeć, same plusy - wynikałoby z przekazów polskich zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych na wzór brytyjski. Lecz czy tak wygląda rzeczywistość w krajach stosujących to rozwiązanie, a nawet w polskich samorządach?
JOW-y wykluczają
Polski ruch na rzecz JOW rozpoczął nieżyjący prof. Jerzy Przystawa z Wrocławia. Jego kontynuatorem i spadkobiercą czuje się Paweł Kukiz, który - co by nie mówić - sprawą JOW rozhuśtał polską scenę polityczną na tyle, że doszło do niespodzianki wyborczej w wyborach prezydenckich. Paradoksalnie, na emocjach wywołanych przez muzyka skorzystał przeciwnik JOW-ów i partia za nim stojąca, która też nie wyobraża sobie takiej zmiany ustrojowej.
Z kolei były prezydent i jego macierzysta partia nie doznali porażki, bo też byli przeciw JOW-om (bo są za), ale poprzez to, że kilka lat temu posłowie koalicji wyrzucili do kosza dwa miliony podpisów popierających ogłoszenie referendum w tej sprawie. Wtedy właśnie Paweł Kukiz ze współpracownikami zawiązali ruch Zmieleni w proteście przeciw zlekceważeniu wniosku obywateli i z chęci dalszej promocji jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu.
W trwającej obecnie kampanii referendalnej Paweł Kukiz i jego zwolennicy podkreślają, że chcą JOW-ów na wzór brytyjski, stosowanych także m.in. w USA i Kanadzie. Nie mówią jednak o tym, że to rozwiązanie doprowadzi do powstania alternatywnego ruchu zmielonych, złożonego z ludzi, których głos wyborczy będzie absolutnie pominięty.
Podstawową wadą JOW-ów klasycznych jest bowiem wykluczenie całych grup elektoratu, bo obowiązuje zasada, że zwycięzca bierze wszystko. Kandydując w Wlk. Brytanii czy USA w wyborach do Izby Gmin, Izby Reprezentantów lub Senatu wystarczy wygrana zwykłą większością głosów. Nie ma założeń, by do zdobycia mandatu trzeba było uzyskać większość absolutną lub spotkać się z kontrkandydatami w drugiej turze dogrywkowej.
Takie rozwiązanie sprzyja najbardziej tworzeniu systemu dwupartyjnego, gdzie w obu ugrupowaniach rozrastają się frakcje i koterie, bo na scenie politycznej nie ma miejsca dla innych zorganizowanych bytów politycznych. Zawęża to perspektywę wyborcom i zmusza ich do głosowań taktycznych, głównie wyboru „mniejszego zła". Nie oddaje to jednak rzeczywistych preferencji i poglądów szerokich grup obywateli, którzy nie mając oferty skierowanej bezpośrednio do siebie, sami muszą szukać u kandydata cech i obietnic umożliwiających im warunkowe oddanie głosu.
Z tego barku różnorodności oferty i z winy systemu wyborczego niesłychanie umacnia się rola i pozycja osoby wybranej. Jaskrawo widać ten problem w Stanach Zjednoczonych, gdzie o silnym mandacie decydują nie sami wyborcy, ale moc pieniędzy od sponsorów kampanii, oczekujących następnie korzystnych rozwiązań prawnych. W ten sposób można stanową scenę polityczną zabetonować na długie lata, bo w istocie o ofercie wyborczej dla mieszkańców nie decydują predyspozycje i kwalifikacje pretendenta, ale machina partyjna i pieniądze oraz media silnie powiązane z kapitałem uczestniczącym w grze politycznej.
Nawet w Polsce mieliśmy wieloletni przykład hegemonii wiecznego senatora spod Piły, którego karierę zatrzymały dopiero wyroki sądowe za niezgodne z prawem działania gospodarcze. Był największym pracodawcą w okolicy, żelazną ręką trzymał elektorat i równie silnie obejmował lokalne media. Tak wygląda szara rzeczywistość JOW-ów, choć rzeczywiście chciałoby się, żeby „Polska budziła się z naszymi marzeniami" o prawdziwej demokracji, uczciwych politykach i zdrowych relacjach państwo-obywatel.
JOW-ów duch i litera
Jeżeli zwolennicy JOW-ów w Polsce w wyborach do Sejmu chcą je wprowadzać na wzór brytyjski, to niech się jeszcze mocniej niż dotąd zastanowią. W Polsce konotacja historyczna tego typu rozwiązania jest bardzo negatywna, bo przyniosła już raz opłakane skutki. Upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów nastąpił zarówno przez wypaczenie sensu liberum veto, jak i przez wpływ oligarchów (magnaterii) na posłów ziemskich. Warto pamiętać o słabościach ludzkiej natury i bezwzględności ludzi rozpartych pychą i pieniędzmi. Korupcja, kupczenie głosami, zastraszanie i prywata - to efekt działania słabych posłów ziemskich wyłanianych metodą podobną do JOW w dawnej Polsce.
Mówi się, że w dziejach nic dwa razy się nie zdarza, ale trzeba dodać, iż tylko pod warunkiem, że jesteśmy w stanie wyciągać wnioski z przeszłości. Stąd dla usprawiedliwiania się ukuto odwrotne pojęcie, że historia lubi się powtarzać. Ale czy musi?
W ramach litery prawnej systemu JOW funkcjonuje całkiem logiczne rozwiązanie stosowane m.in. w Australii.
To system głosowania alternatywnego (ang. Alternative Vote), stosowany od 1918 w wyborach do izby niższej w Australii. Do zwycięstwa w okręgu również wymagane jest uzyskanie większości bezwzględnej, jednak ze względu na zastosowanie tzw. głosu preferencyjnego nigdy nie istnieje potrzeba przeprowadzenia drugiej tury głosowania. Wyborca ma bowiem możliwość precyzyjnego podania swoich preferencji politycznych, przyznając określonym kandydatom kolejne lokaty (pierwszą, drugą, trzecią itd.), tworząc w ten sposób ranking kandydatów.
W pierwszej kolejności jako głosy bierze się pod uwagę „pierwsze" lokaty przy nazwiskach kandydatów - jeśli żaden z nich nie osiągnie bezwzględnej większości, z dalszej rywalizacji odpada kandydat, który otrzymał najmniejszą ilość głosów, a oddane na niego głosy przesuwa się na kolejnych kandydatów według wskazań drugich, a w razie potrzeby trzecich i kolejnych, preferencji uzyskanych przez tych kandydatów na kartach skreślonego kandydata. Jeśli i w tym przypadku nie uda się wyłonić zwycięzcy, procedurę ponawia się aż do skutku.
Jest to metoda mało czytelna dla wyborcy, która może eskalować podejrzenia o fałszowanie wyników, ale z drugiej strony daje możliwość wyłonienia kandydata akceptowanego przez ogół wyborców. Solą demokracji są wybory, ale również umiar, rozsądek i kompromis.
System australijski mógłby się dobrze sprawdzić np. w wyborach lokalnych w Polsce. Od ubiegłego roku funkcjonuje system JOW-ów w wyborach do rad gmin w miastach do 40 tys. mieszkańców, ale już widać, że system wyborczy wymaga dopracowania. Dlaczego? Bo nie oddaje preferencji wyborczych i zbyt silnie antagonizuje lokalne społeczności, co widzimy również w Płońsku.
Jeśli zaś chodzi dalej o literę JOW-ów, to istnieje jeszcze system dogrywek w drugiej turze. Kiedy żadna z osób kandydujących nie osiągnie ponad 50 proc. ważnie oddanych głosów, wówczas do drugiej tury stają kandydaci, którzy przekroczyli np. 25 proc. poparcia. Wówczas w drugiej turze mogą się spotkać nawet trzy osoby.
Ale jest jeszcze duch JOW-ów, bo to on w istocie wyniósł Pawła Kukiza na szczyt popularności, a temat systemu wyborczego uczynił politycznym gorącym kartoflem.
Nie sądzę, aby zwolennikom Kukiza w wyborach prezydenckich i potem chodziło wyłącznie o zainstalowanie w polskich wyborach sejmowych modelu brytyjskiego. Nie traw tam też debata nad innymi modelami już istniejącymi, albo nad stworzeniem polskiej wersji wyłaniania posłów.
Najbardziej według mnie istotną sprawą, silnikiem wyborczym Kukiza jest niechęć do stylu uprawiania polityki i do klasy politycznej w Polsce. Stąd argument, że JOW zwiąże posła z okręgiem mocniej niż z aparatem partyjnym, działa na zwolenników Kukiza najsilniej.
Wynika to również z niskiej świadomości ogółu wyborców co do kompetencji poszczególnych organów władzy i reprezentacji różnych szczebli. Brak edukacji obywatelskiej jest też niestety zaniechaniem ze strony klasy politycznej całego ostatniego 25-lecia.
W powszechnej świadomości poseł jest mocarzem, który ma załatwić wszystko, o co się zwrócimy, nie wyłączając zakresu spraw jak najbardziej indywidualnych. W ten sposób musi podziękować za głos, nawet jeśli nie był oddany. A skoro mówi się, że JOW-y tylko posłów umocnią i zwiążą z wyborcą, to czegóż chcieć więcej?
Z tych samych powodów powszechne oczekiwania wobec prezydenta państwa diametralnie rozmijają się z jego konstytucyjnymi możliwościami, jednak to właśnie wybór na tę funkcje najsilniej działa na wyobraźnie wyborców, lecz tu mamy już JOW z dogrywką warunkową.
Idealistyczne wyobrażenie o JOW-ach do Sejmu jako lekarstwie na choroby demokracji i słabości polityków, jest ryzykowne.
Szermowanie hasłem o odpowiedzialności posła wyłącznie przed wyborcami i o działaniu na rzecz swojego okręgu jako o głównym przykazaniu dla wybrańca, jest niebezpieczne i zaprzecza nie tylko zapisom Konstytucji, ale też doświadczeniu historycznemu Polski oraz innych krajów demokratycznych. Po to właśnie w Konstytucji i aktach niższego rzędu jest napisane, że poseł/senator itd. nie jest związany instrukcjami wyborców, bo nadrzędnym interesem jest dbałość o dobro ogółu, czyli państwa jako całości i wszystkich jego mieszkańców.
Referendum bez sensu
Fali żądania JOW-ów do Sejmu przestraszył się były prezydent i dzień po pierwszej turze wyborów ogłosił referendum na 6 września. W obecnej sytuacji dwa z trzech pytań są tak niekonkretne, że obrażają inteligencje przeciętnego wyborcy, a trzecie straciło kompletnie sens.
„Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?".
Mając na uwadze pozytywne rozwiązania JOW-ów australijskich mogę odpowiedzieć „Tak" na w ten sposób zadane pytanie. Ale kogo taka odpowiedź zadowoli? Kukiza na pewno nie, bo on chce brytyjskich, Kaczyńskiego, Millera i Piechocińskiego też nie, bo oni o JOW-ach do Sejmu nie chcą słyszeć. A może posłów z nowego sejmu, których wybierzemy 25 października ucieszy moja odpowiedź.
Jednak skąd mają wiedzieć, że ja i ileś tam tysięcy ludzi mówiąc „Tak" ma na myśli akurat system australijski? A przecież nie ma w pytaniu wskazania, że „tak" dotyczy wyłącznie propozycji lansowanej przez Pawła Kukiza i jego ruch.
Referendum w tak ważnej ustrojowo sprawie powinno być poprzedzone najpierw edukacją i dyskusja społeczną, by można było ułożyć pytanie konkretne, precyzujące jednoznacznie zamiary pytającego.
Nawet jeśli 6 września do urn pójdzie ponad 50 proc. uprawnionych i większość opowie się za JOW-ami do Sejmu, to i tak ustawodawcę czeka długa praca, by przygotować... kolejne referendum w tej samej sprawie, uprawniające m.in. do zmiany zapisów Konstytucji RP.
Ustawodawca może też tak przewlec proces, że miną lata, bo trudno się spodziewać, żeby po wyborach parlamentarnych posłowie nowej kadencji stworzyli większość JOW-owską i zmienili ordynację i Konstytucję w zakresie zapisów o metodzie wyłaniania posłów.
Zamiast zastanawiać się, co prezydent i Senat mieli na myśli serwując nam tak otwarte pytania, lepiej się zastanowić, co i jak zrobić, aby ulepszyć już istniejący system wyborczy oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych, który mamy w większości gmin oraz w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast.
W pewnym sensie referendum 6 września będzie jedynie kosztownym sondażem przed wyborami parlamentarnymi, które czekają nas 25 października. Szkoda pieniędzy i czasu na takie prawybory.
Piotr Kaniewski