Już za kwartał kraj podzieli się na pół, niejeden rodzinny obiad zmieni się w karczemną kłótnię lub rozmowa zostanie ucięta w pół słowa. Trudno nie wyjść ze zdumienia, że damy się tak krajać już szósty raz, a wszystko w imię rzeczowników i przymiotników pisanych wielką literą. A dajcie spokój, przecież nie wybieramy władcy.
Bo problem z polskimi wyborami prezydenta polega na tym, że garnitur jest uszyty na jedną miarę, wedle ściśle określonego wzorca. Łatwiej więc znaleźć nowego krawca czy dopasować kandydatkę/kandydata do rozmiaru?
Według obowiązującego prawa i praktycznie niemożliwej jego zmiany w tym zakresie trzeba dopasować osobę do formatu konstytucyjnego garnituru. Obłudni sztabowcy i liderzy partii sugerują jednak, że mogą krawca zmienić. Kłamią, bo wielu z nich ten garnitur szyło i miarę ustalało, a wymiana krawca powinna oznaczać odebranie im nożyc i dostępu do maszyny do szycia.
Mamy jednak to poczucie, że chcemy w tej grze brać udział. Z prostej przyczyny - chcemy Wodza, słychać nie tylko z rozkrzyczanej ulicy. Wodza, który wykorzeni co złe, winnych posadzi, a nam spełni obietnicę lepszego życia.
To przekonanie o potrzebie wodzostwa wynika chyba nie z miłości wielkiej np. do Józefa Piłsudskiego i jego metod działań politycznych, ale właśnie z deficytu demokracji w III RP.
Współcześnie takim popularnym wzorcem wodza-lidera, osoby rzeczywiście sprawującej władzę w państwie, jest prezydent USA. To w dużej mierze sugerują od lat wyborcom sztaby kandydatów na prezydenta Polski, bo też widzą jak wielka jest sympatia Polaków wobec Ameryki, ale zdają sobie jednocześnie sprawę z tego, jak wielka jest u nas niewiedza o tamtejszym systemie demokratycznym, wyborach prezydenta oraz o rzeczywistych kompetencjach lokatorów Białego Domu.
W USA prezydent jest faktycznym szefem rządu, ale mając wiele swobody w działaniu zewnętrznym, jednocześnie swobody nie ma w sprawach wewnętrznych. Jest tak samo zobligowany zapisami konstytucji i ustaw, jak szefowie rządów w każdym innym w pełni demokratycznym kraju, gdzie podstawą działania państwa jest trójpodział władzy.
Niemniej jednak chcielibyśmy mieć prezydenta takiego, jakiego widzimy w utrwalanym powierzchownym wizerunku prezydentury amerykańskiej. Pod to oczekiwanie kroją kampanie sztaby polskich kandydatów, które też od lat pobierają lekcje w Stanach w tej mierze.
Bo lud rzeczywiście chce mieć lidera, tę jedną osobę, która w jego oczach weźmie na siebie cały ciężar władzy. Jak sobie poradzi lub choćby dobrze sprzeda próby skutecznego działania - będzie idolem, jak sobie nie poradzi - będzie kanalią.
To co zaczyna się obecnie w Polsce, czyli kampania prezydencka, ma się tak do wyborów amerykańskich i roli ich prezydenta w strukturze władzy, jak futbol amerykański do gry w dwa ognie.
W systemie parlamentarno-gabinetowych tym wodzem-liderem jest premier, czyli z reguły szef zwycięskiego ugrupowania lub osoba przez partię lub koalicję większościową na tę funkcję wysunięta. Prezydent Polski z kolei może takiej osobie co najwyżej ręki nie podawać, ale desygnować i powołać na premiera musi. To właśnie premier i ministrowie personalnie sprawują władzę wykonawczą, wobec której prezydent pełni rolę swego rodzaju notariusza i konstytucyjnego kontrolera. Dlatego znacznie większe zainteresowanie wyborców powinno towarzyszyć kampaniom do sejmu i senatu, bo z tak wybranej większości bierze się realna władza w Polsce, czyli rząd na czele z premierem.
Skądinąd fajnie się słucha gromkich zapowiedzi, haseł i zapewnień, czego to się nie zrobi, jeśli..., ale niewiele ma to wspólnego z faktyczną rolą prezydenta Polski. Zwłaszcza ma niewiele wspólnego, gdy naprzeciw urzędującego prezydenta, doświadczonego polityka z solidnym zapleczem, stają kandydatki i kandydaci w większości przecierający sobie dopiero szlak w dużej polityce. To też taki „chłyt" marketingowy tuzów polskiej polityki, którzy obecnie nie garną się do wystawienia samych siebie.
Więc o ile dla jednego z kontrkandydatów obecnego prezydenta sukcesem będzie doprowadzenie do drugiej tury, to dla pozostałych wielkim osiągnięciem będzie wynik satysfakcjonujący desygnujące ich partie, czyli de facto uniknięcie kompromitacji. Mimo to wszyscy zapowiadają walkę i niespodzianki.
To także nie jest wykluczone, bo magia kampanii, w którą sztaby i partie łącznie wpompują dziesiątki milionów złotych na pewno przebije się do świadomości wyborców, a wielu uwiedzie. Tyle, że taka kasa powinna iść nie na billboardy i spoty, ale w krzewienie demokracji i wiedzy, choćby o roli prezydenta w polskim systemie demokratycznym.
Świadomość dość ograniczonej sprawczo, ale z drugiej strony specyficznej roli naszej prezydentury, jest doskonale znana liderom partii desygnującym kontrkandydatów obecnego prezydenta. Sami w szranki nie stają, bo jeden wyraźnie się szykuje do powrotu na fotel premiera, drugi swoje ostateczne starcie z wyborcami i własną partią odkłada na jesień, a trzeciemu nie wypada, bo jest koalicjantem partii desygnującej obecnego prezydenta.
Z drugiej strony wieloletni liderzy partyjni wiedzą, że dla nich garnitur prezydencki jest zbyt ciasny. Bo rzeczywiście do tej funkcji własną miarę znać trzeba przed przymiarką prezydenckiej garderoby, gdyż najboleśniej taką pomyłkę odczuwają wyborcy niepotrzebnie w kampanii kuszeni zapowiedziami znacznie na wyrost.
Mimo obłudnych tłumaczeń, że oto nadchodzi nowe pokolenie, cel liderów stojących z tyłu jest inny - wyborami prezydenckimi rozpoczynają długą i ostrą kampanię parlamentarną. Dopiero większość w parlamencie lub udział w koalicji większościowej daje dostęp do skrytki z konfiturami.
Obecna kampania jest co najmniej dla dwóch partii jedynie testem własnego poparcia, zbadaniem możliwości poszerzenia bazy z jednoczesnym uderzeniem w rząd m.in. przy pomocy eskalowanych protestów różnych grup zawodowych.
Sprzyjający prezydent jest oczywiście atutem, ale nie jest niezbędny do rządzenia. To jest już dowiedzione wieloletnim doświadczeniem, że nawet jeśli prezydent jest z opcji mającej parlamentarną większość, to i tak rządzi premier i parlament, a nie on - nawet mając prawo do własnej incjatywy ustawodawczej.
Dlatego kuszenie wyborców mega obietnicami w czasie mega kampanii prezydenckiej wyrządza jedynie krzywdę polskiej demokracji. Bo ludzie rzeczywiście potrzebują sprawnej i skutecznej władzy, chętnie słuchają i wręcz oczekują obietnic, ale tym adresem jest w pierwszym rzędzie ulica Wiejska i aleje Ujazdowskie, a te wybory dopiero w październiku.
Znając już smak prawdziwej władzy, pięć lat temu ówczesny premier powiedział, że prezydentura go nie interesuje. Niechęć do „pilnowania żyrandola" weszła już do kanonu polskich anegdot politycznych i generalnie jest - niezbyt delikatnym - lapidarnym określeniem niewielkiego zakresu realnej władzy konstytucyjnej głowy państwa.
Dlatego teraz lepiej by było, żeby liderzy partyjni, chowający się za plecami swoich kandydatek i kandydatów, nie rozhuśtali żyrandola zbyt mocno. Drogi jest i zbyt cenny, a tak to się tylko potłucze i niepotrzebnie podniesie koszty... społeczne obłudnie wobec wyborców prowadzonej kampanii.
Piotr Kaniewski
Rys. Andrzej Mleczko - źródło Internet